Jerzy Markowski
MOIM ZDANIEM
W czasach niekończących się sporów politycznych, należy nam się odrobina sentymentu. Pretekstem do takiej zmiany nastroju są, jak się okazuje, uwielbiane na Śląsku giełdy staroci. Giełdy organizowane przeważnie w weekendy, w różnych miastach gromadzą tłumy kolekcjonerów, sprzedawców staroci i zwykłych spacerowiczów, takich jak ja. Od ponad 30 lat, odwiedzam giełdę w Bytomiu. Zacząłem szukając oryginalnych upominków dla moich gości, zwłaszcza spoza Śląska, ale coraz częściej cieszę się, tak jak wielu odwiedzających giełdę, samym nastrojem giełdy. Do dziś nie mogę odżałować, że przed laty nie kupiłem “dziecięcego obiektu pożądania” jakim do dziś jest coś czego wielu już nie pamięta, czyli przenośnej kasy konduktorów tramwajów. Ów mosiężny przedmiot służył do przechowywania monet w swoich komorach od pasażerów tramwaju płacących za bilet.
Mieszkałem z Rodzicami w Zabrzu, obok przystanku, do dziś jeżdżącego pomiędzy Mikulczycami a Makoszowami tramwaju nr 3. Ale wspomnienia urodziły się w tramwaju nr 1, który przemierzał długą drogę od Gliwic, przez Zabrze, Rudę Śląską, Świętochłowice do Chorzowa. Prawie co tydzień wsiadałem z Matką na przystanku obok Filharmonii przy ulicy Wolności w Zabrzu, aby odbyć długą drogę albo do Babci i Starzyka wysiadając w Chebziu, albo dalej do Ciotki w Chorzowie. Podjeżdżał tramwaj. Wsiadamy do tylnych drzwi wyściełanego drewnianymi listwami wagonu. Przy drzwiach na podwyższonym krześle siedziała pani konduktorka. Kasowała za bilet szkolny 30 groszy, za dorosłego do Rudy Śląskiej 50 groszy, a do Chorzowa 75 groszy. Monety wrzucała do osobnych komór mosiężnego cacka, które wisiało jej na szyi. Z tego też kasownika, naciskając dźwigienkę, wypłacała resztę, oczywiście tylko w monetach. Ten kasownik to było cudo, które w dorosłym życiu widziałem na giełdzie tylko raz. I do dziś nie wiem dlaczego go nie kupiłem. Po prostu zgłupiałem i do dziś nie mogę tego odżałować. Wracając jeszcze do atmosfery jazdy tramwajem, konduktorka po skasowaniu ostatniego wchodzącego pasażera, pociągała za wiszący jej nad głową rozciągnięty wzdłuż całego wagonu skórzany sznurek, który zaczynał się nad siedzeniem pani konduktorki, a kończył dzwonkiem nad głową motorniczego, który siedząc na “zydelku” podobnym do siedzenia roweru uruchamiał korbą silnik elektryczny tramwaju. Chęć wysiadania należało zgłosić konduktorce jeżeli był to przystanek “na żądanie”, ale raczej wszystkie były obowiązkowe. I tak mi została tęsknota za tym kasownikiem pani “szafnerki” jak o konduktorce mówiono na Śląsku.
Dużo lepiej idzie mi z kupowaniem atrybutów górniczych jak karbidki lub benzynki, które potem rozdaję zaskoczonym “gorolom”. Kiedyś w latach 90. kupiłem na zlokalizowanej wówczas giełdzie staroci przed Muzeum Górnośląskim w Bytomiu, dwa tomy pisanej gotykiem, oczywiście po niemiecku, historii Śląska, ale całego, od Ołomuńca, poprzez Górny Śląsk, Dolny Śląsk do Goerlitz. Zrobiłem z tej wyjątkowej zdobyczy prezent dla Kardynała Joachima Meissnera z Kolonii z okazji jego 20-lecia sakry biskupiej, gdzie byłem zaproszony. Kardynał urodzony na Dolnym Śląsku, odnalazł tam zdjęcia swojej rodzinnej miejscowości i w ten sposób zaczęła się nasza wieloletnia wyjątkowa znajomość niemieckiego kardynała z polskim górnikiem, obu Ślązaków. W którąś sobotę spotkałem na giełdzie w Bytomiu prawie zawsze tam widzianych znajomych, wsród których jest jeden z najwybitniejszych współczesnych chirurgów świata - kolekcjoner białej broni, były dyrektor przedsiębiorstwa które głębiło mi szyby na “Budryku”, a dziś kolekcjoner fortepianów, profesor uniwersytetu kolekcjonujący numizmaty. I wielu innych, którzy tak jak ja, chodzą i cieszą się spokojną refleksją nad przeszłością, często identyfikując wystawione sprzęty i pamiątki z wyposażeniem swoich rodzinnych domów. Tam się po prostu sentymentalnie odpoczywa, żebym tylko nie był co chwila pytany, przez spotykanych gości czy wystawców, zawsze o to samo - “panie, co z tym naszym górnictwem”? Przyznam, że mam z tym pytaniem problem, bo nie mogę powiedzieć, że nie wiem, a skoro wiem, to dobry nastrój refleksyjnego spaceru wsród skarbów naszego Śląska byłby mocno zakłócony, a kląć mi nie wypada. Przyglądając się kolekcjonerskim skarbom, szczególną refleksję wzbudził we mnie widok dużego pudełka na stole jednego ze sprzedawców. W pudełku kilkadziesiąt odznaczeń, a wsród nich polskie ordery Virtuti Militari i Polonia Restituta, niemieckie Krzyże Żelazne i radzieckie Medale Wojny Ojczyźnianej - czy trzeba dobitniejszego symbolu dramatu naszej przeszłości? Można by potraktować te zbiory jako doświadczenie kolekcjonerskie, gdyby nie to, że każde z tych odznaczeń było za coś, a najczęściej za śmierć odznaczonego innym odznaczeniem. Ostatecznie, anonimowe trofea w końcu zaległy w tym samym pudełku z ceną po 20 lub 30 złotych każdy! Pozostała po odznaczonych tylko mogiła i czasami pamięć oraz kolekcjonerski dowód na zasługi bezimiennych bohaterów.