O POŻEGNANIACH.

MOIM ZDANIEM
 
Święto Zmarłych to naturalny czas refleksji nad życiem, zwłaszcza życiem tych, którzy już odeszli. Jesteśmy myślami i wspomnieniami przy nieżyjących, uczymy się żyć bez nich, walczymy z tęsknotą i bólem, który nie mija, ale po prostu się do niego przyzwyczajamy. 
Rozstawanie się jest bólem wprost proporcjonalnym do bliskości osób które odeszły. W skali dramatu, w mojej ocenie, zdecydowanie najbardziej bolesne jest pożegnanie własnego potomka. Jako rodzic nie wyobrażam sobie bólu pożegnania własnego dziecka czy wnucząt, co powoduje, że moje współczucie dla wielu bliskich znanych mi osób, których to dotknęło, jest z wiekiem największe. Jako dziecko straciłem po długiej chorobie nowotworowej Matkę, która umierając miała tyle lat, ile dziś mają moje dzieci. Do Jej odchodzenia się przyzwyczajałem, ale wobec całej gehenny bólu, cierpienia Matki, odebrałem Jej śmierć jako ulgę i wybawienie Jej od tego cierpienia. Jednak zdarzeniem dominującym tej dramatycznej drogi młodej przecież kobiety, była sama ceremonia pogrzebu, kiedy po opuszczeniu trumny do grobu mój Starzyk i Ojciec mojej zmarłej matki stanął na skraju grobu i szlochając głośno powiedział - “Helko, to jo tam mioł leżeć, a nie Ty!” Od tego dnia mam dominujące marzenie swojego życia - odejść przed najbliższymi. 
Innego rodzaju dramatyzmu doświadczyłem w związku z moim 29-letnim okresem pracy w kopalni. W jednym z poprzednich felietonów przywołałem przykłady katastrof górniczych w światowym i polskim górnictwie. Tym razem zatrzymam się nad wspomnieniem zachowania żony górnika, który zginął w wypadku w kopalni. Człowiek ten zginął pod ziemią w oddziale wydobywczym, który nadzorowałem ówcześnie jako główny inżynier górniczy, Czułem się za tą śmierć wyjątkowo odpowiedzialny. I właśnie ta odpowiedzialność spowodowała, że postanowiłem pojechać z zastępcą dyrektora kopalni do spraw pracowniczych do rodziny poległego górnika poinformować ich o śmierci męża i syna. Dyrektorzy pracowniczy w kopalniach mają doświadczenie w takich dramatycznych misjach. Często zabierają ze sobą lekarza, psychologa, a zawsze służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo pracy. Tym razem pojechałem z dyrektorem sam, zupełnie nieświadomy obrotu sprawy. Kiedy dotarliśmy służbowym Tarpanem na podkielecką wieś i zadzwoniliśmy do furtki skromnego zabudowania, otwierająca nam drzwi kobieta od pierwszego wejrzenia zrozumiała co się stało. Mój wyższy rangą w kopalni kolega wiedział co trzeba powiedzieć i czego należy się spodziewać. Ja zupełnie nie, miałem wtedy ponad 35 lat i zamiast milczenia wybrałem próbę tłumaczenia przyczyn wypadku. Dwie kobiety i starszy pan słuchali zupełnie nie rozumiejąc moich technicznych opisów, ale starczyło im wyobraźni, aby powiedzieć mi, że skoro ja tak dokładnie zdefiniowałem przyczyny katastrofy, to miałem obowiązek temu przeciwdziałać. W końcu od tego byłem tym, kim byłem w podziemnym ruchu kopalni. Wyjeżdżałem z Kielecczyzny z silnym poczuciem winy za śmierć tego człowieka. Właśnie to poczucie winy, ale już na dużo większą skalę, najpierw całej kopalni, a potem całego polskiego górnictwa spowodowało, że po jednej z katastrof górniczych w kopalni Polska-Wirek, wymyśliłem i stworzyłem Fundację Rodzin Górniczych, która istnieje od 1997 roku udzielając ponad 5,5 tysiąca razy pomocy rodzinom, a zwłaszcza dzieciom poległych lub rannych górników, szczególnie w formie stypendiów, za niebagatelną kwotę ponad 35 milionów złotych. Ta fundacja stwarza mi okazje do spotkań i rozmów z wdowami po poległych górnikach i ich dziećmi.  To wyjątkowe doświadczenie, zwłaszcza, że spotkania odbywają się w grudniu, czyli przed kolejną wigilią Świąt Bożego Narodzenia - kolejną bez ojca, syna, wnuka, brata. Jedna z takich rozmów dostarczyła mi doświadczenia i konkluzji tyle dramatycznej, co zupełnie niespodziewanej. Nigdy nie próbowałem czytać dzieł wybitnych psychologów i psychiatrów, ale może dlatego zaskoczyło mnie wyznanie jednej z wdów po górniku. Ona po kilkunastominutowej rozmowie powiedziała mi; “wie pan, dzień kiedy dowiedziałam się o tragicznej śmierci męża, przyniósł mi coś w rodzaju ulgi, w tym dniu przestałam się bać tego, czego się bałam przez 14 lat, że przyjdzie ktoś i powie mi, że mój mąż zginął w kopalni. W tym dniu to się stało i już nie bałam się, że taką wiadomość dostanę. Miałam to za sobą.”
Nie potrafię tego zdefiniować, ale jest to kolejna odsłona górniczego dramatu, o którym ludzie niezwiązani z górnictwem nie mają żadnego pojęcia, zaś dla rodzin śląskich i zagłębiowskich była codziennością, niestety nadal realną.