Kandydaci

Trochę wbrew sobie obejrzałem w telewizji debatę części kandydatów w wyborach prezydenckich. Obserwując, coraz rzadziej, publiczne debaty polskich polityków, jestem zniesmaczony poziomem i kulturą tych rozmów. Dawno temu ktoś uczył mnie, że w dyskusji najważniejszy jest omawiany problem, a nie rozmówca.
Było to jednak dawno i niestety coraz częściej atakuje się rozmówcę, a problem czy temat rozmowy schodzi na dalszy plan. Słuchając niektórych kandydatów, zastanawiałem się, co mogą oni konstruktywnego wnieść do spraw. Ubawiły mnie wypowiedzi dwóch z nich na temat węgla. Jeden zapowiedział, że zrobi wszystko, aby polska energetyka była oparta na polskim węglu. Ładnie to brzmi, ale patrząc na tzw. prerogatywy, czyli uprawnienia polskiej głowy państwa, to ten kandydat nie zrobi nic, bo niewiele może. Więc albo nie wie, co może lub „nawija nam makaron na uszy”. Ktoś już kiedyś powiedział, że ciemna masa to kupi. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie inny kandydat, od którego dowiedziałem się, że Polska ma węgla na 900 lat, czym znacząco przebił urzędującego prezydenta, który mówił tylko o 200. Chciałbym zapytać, gdzie ten węgiel mamy? Nie oczekuję sensownej odpowiedzi, bo przyzwyczaiłem się do tego, że politycy często mówią różne dziwne rzeczy i jeszcze częściej zapominają, co powiedzieli. W każdym razie piątkowa debata nie zawiodła mnie pod względem oczekiwań. Poznałem niszowych kandydatów, a ci najważniejsi byli tacy, jakich wcześniej poznałem. Mamy więc ten epizod wyborczego folkloru za sobą.
Wracam zatem do naszej górniczo-śląskiej codzienności, choć tu nie ma takiego optymizmu jak wśród naszych kandydatów. Jeżdżę po Śląsku i widzę rosnące zwały przy kopalniach. Od czasu do czasu słyszymy, jak niektórzy liderzy związkowi domagają się od władz wymuszania na energetykach zwiększenia odbioru węgla przez elektrownie. My, odbiorcy energii elektrycznej, chcielibyśmy kupować prąd tanio, najtaniej jak się da. A z czego jest wytwarzany, jest dla nas sprawą mniej ważną. Niektórzy potrafią jechać daleko po przysłowiową kostkę masła w promocji, my chcemy mieć w promocji prąd. A pamiętać też trzeba, że dziś elektrownie cieplne to te na węglu – kamiennym, brunatnym i gazie, więc biedę, czyli obciążenie, też trzeba dzielić. O optymizm więc trudno.
Obiecałem, że będę wracał do różnych pomysłów na kopalń węgla „życie po życiu”. Dziś o wykorzystaniu kopalń na magazyny energii, czyli elektrownie szczytowo-pompowe. Sama idea takich elektrowni nie jest nowa i wiele takich magazynów pracuje już na świecie i w naszym kraju także. Kilka lat temu głośny był pomysł zaadaptowania do takiego celu kopalni Krupiński, ale nie podjęto jego realizacji. Z pomysłem wykorzystania likwidowanej kopalni jako elektrowni szczytowo-pompowej zetknąłem się chyba w 1997 roku, a dotyczył ówczesnej kopalni Pstrowski. Byłem wtedy członkiem zespołu ekspertów w ówczesnej Państwowej Agencji Restrukturyzacji Górnictwa, który miał wydać opinię o celowości podjęcia tego projektu. Osobiście jako górnik byłem do pomysłu nastawiony sceptycznie. Mój sceptycyzm wynikał z faktu, że najbardziej wrażliwe elementy całego systemu – turbiny, pompy, silniki/generatory i transformatory – muszą w takim systemie być zainstalowane głęboko pod ziemią, gdzie trudno je dostarczyć i równie trudno zapewnić niezawodne funkcjonowanie. Okazało się, że dla realizacji tego pomysłu potrzebna będzie kompletna przebudowa największego szybu tej kopalni, czyli Giganta. Tylko to miało kosztować setki milionów złotych. Moje obiekcje wzbudzał też fakt, że normalnie w kopalniach pompujemy wodę na powierzchnię, a po przekształceniu kopalni w magazyn energii będziemy go, przynajmniej raz na dobę, zalewać – jak zareaguje na to górotwór i obudowa wyrobisk? Przecież zalane wyrobiska nie będą dostępne do kontroli, a nie chcielibyśmy nagle utracić instalacji, na którą wydano duże pieniądze. Jednak ostateczną negatywną ocenę tego projektu przypieczętował ekspert z energetyki, który wskazał, że moc i pojemność magazynu w żaden sposób nie zaspokoją potrzeb systemu energetycznego. A temat znów wraca…